„Wiosną 1983 roku Tadeusz Brudzyński opuszcza Polskę i przyjeżdża do Francji. Jest bez źródeł utrzymania, bez znajomości, bez pracowni… za to pełen zapału i nadziei. Ktoś poradził mu, aby mi pokazał swoją dokumentację i zdjęcia prac, których nie mógł zabrać ze sobą z Polski. Zawsze z lękiem otwieram koperty, ale tym razem… Co za ulga! Mam do czynienia z prawdziwym malarzem. Obrazy są wyrafinowane i delikatne, ale pełne wyrazu. W rzadko spotykanej harmonii przeważają błękity. Szarości zimne, ciepłe, przejrzyste i dyskretne, przechodzące w beże… trudne odcienie. Nagle wybuchają wysokie tony, barwne, przeszywające, czyste jak jazz - przedmioty wydają się mięć drugorzędne znaczenie, są pretekstem.
Oto autoportret: Tadeusz za sztalugą, twarz w trzech czwartych zasłonięta płótnem. Widać tylko oko, twarde spojrzenie dojrzałego i wymagającego mężczyzny. Jak chłopiec, który to namalował, potrafi zachować swój dziecięcy uśmiech? Teraz ma 27 lat. Jest piękny, wysportowany, pełen humoru, bez piętna życiowych trosk jeszcze. Mowie mu, co myślę o jego pracach. - Przesada! – odpowiada skromnie. Od tej chwili zaczyna się nasza przyjaźń, która będzie trwać całe 13 lat. Przedstawiam go krytykom i zaprzyjaźnionym kolekcjonerom sztuki. Potwierdzają moją opinię i obiecują pomoc. Kilku dotrzymuje słowa. Na początek znajdują mu drobne prace zarobkowe. Duża galeria w centrum miasta jest nawet gotowa urządzić mu wystawę. Ale trzeba ją przygotować, a on nie ma przecież pracowni! Wyjeżdżam na jakiś czas i zostawiam Tadeuszowi swoją. Po paru dniach telefonuje do mnie, że jest szczęśliwy… Wolny i szczęśliwy! czy złapie nowy oddech?
Maluje nocami. W dzień dorabia. Przez kilka miesięcy inwentaryzuje ogromną bibliotekę Pierre´a Seghersa, wydawcy poezji. Trafia w środowisko ludzi inteligentnych i serdecznych. Nauczy się tam wyrażać w subtelnej francuszczyźnie. Po długich staraniach Tadeusz zostaje przyjęty i zakwaterowany w międzynarodowym Centrum Sztuki, gdzie będzie miął swoja pierwszą, indywidualną wystawę paryską. Całość wypada dobrze, może jedynie jest zbyt różnorodna. Daje się odczuć jeszcze pewien brak stabilizacji. Przemykające sylwetki prześlizgują się jedna za drugą, gonią w obfitej paście, te wychudłe i wyblakłe twarze. Jean Jacques Gautier, słynny krytyk z redakcji „Le Figaro”, powiedział: „W tym są wspaniałe, teatralne gesty”. W jego ustach to piękny komplement.
Spotykam Tadeusza na tarasie kafejki. „Obserwuję przechodzące modele moich przyszłych obrazów”- powiada. Robi szkice na kawałkach papieru, aby „przestudiować gestykulacje ulicznego widowiska”. Wychodząc pakuje szkice do kieszeni kurtki albo po prostu zostawia na stoliku przyciśnięte popielniczką. W 1985 roku otrzymuje Nagrodę im. Księżnej Grace, podczas XIX Międzynarodowego Konkursu Sztuki Współczesnej w Monte Carlo za „siedząca postać”. „Atmosfera niepokoju promieniuje z siedzącej postaci mężczyzny widzianego od tyłu, nad brzegiem czarnego strumienia o rzadkich, turkusowych błyskach. Na tle białej koszuli odcina się czarny „X” skrzyżowanych szelek. Może to niepokój kogoś, kto czuje się pozbawiony własnego ja, własnej tożsamości?”
Tadeusz niechętnie mówi o swoim malarstwie. Nie lubi impresjonistów, odrzuca wszelkie etykietki, przeskakuje stulecia, aby odwoływać się do wielkich mistrzów El Greca, Velazqueza, Rembrandta. Na jego stole leżą katalogi Braque´a, de Staëla, Giacomettiego. Po co jednak szukać podobieństw? Obserwowałam całą jego karierę: od jednego „Brudzyńskiego” do następnych zawsze pozostawał wierny sobie. Tadeusz napisał do mnie: „Poruszam się po omacku. Zrazu nie wiem dokąd idę. Rozcieram farby, dostrzegam jakiś temat; później trące go z oczu, ale to on prowadzi mnie dalej, niepokoi, staje się innym przedmiotem. Kiedy czuje się dobrze, to znaczy, że udało mi się wyjść z ciemności. Co się rzekło, to jest powiedziane i nie chce dłużej o tym mówić. Czasami to co namalowałem „odkrywam” dopiero za pośrednictwem cudzych oczu. Ustawiam się na waszym miejscu i widzę to, co wy widzicie. To wszystko.”
Przygotowuje kilka wystaw o niejednorodnej, za każdym razem innej tematyce. To okres przejściowy. W marcu 1987 roku zaproszony do udziału w wystawie w galerii na Montparnasse jest znów gościem mera Paryża. Prosi mnie o napisanie przedmowy do katalogu. Oto ona: „Tadeusz Brudzyński maluje wielkie obrazy, które wzbogacają dodatkowo to wszystko co dzieje się „poza planem” jak mawiają filmowcy. Temat prowadzi go, prześciga, wymyka się na czas, który można nazwać „happeningiem” i trudno go umiejscowić w określonym punkcie geometrycznym płótna. Dramatyczne obrazy wydają się częścią jakiejś inscenizacji, a zapełniające je postaci w garniturach i marynarkach skończyły właśnie dziką kłótnię na rogu ulicy. Na innych obrazach postaci zdają się szybować w stanie nieważkości, wesoły tłum najpierw wywołuje śmiech, a później nagły niepokój. Postaci ewoluują na płynnych, rytmicznych tłach, podtrzymujących je jak kontrapunkt. To są jego „szare” obrazy, czasami wypełnione powietrzem, czasami mętne jak woda. Niekiedy tła zdają się rozcierane nożem w gęstej papce. Wielkie czarne płótno tak wspaniale namalowane, z subtelnie wprowadzonym światłem, że wydaje się przeniknięte czarno błękitnym i czerwonym światłem katedralnych witraży. Złudzenie - jedyne barwne plamy to mały różowy człowieczek zaplątany we własne kompleksy i, w przeciwnym rogu, ukośny pas żółtej ochry. W koncepcji, sile natchnienia i jakości malarskiej tych obrazów jest tyle blasku, że śmiało można twierdzć, że ten młody malarz osiągnął punkt zwrotny swego życia i dzieła”.
Tego lata, 12 sierpnia 1987 roku, Tadeusz pisał do mnie: „Mam 31 lat, wszystko okaże się i zdecyduje w ciągu najbliższych trzech, czterech lat”. I rozegra się istotnie – dramatycznie. Od tego czasu jego malarstwo będzie już tylko bolesną autobiografią. W centrum - jak zawsze - człowiek ze swymi troskami i obawami, współczucie dla niedoli człowieczej”, rozdzierające wołanie o ratunek. Dzieło zyskuje na plastycznej urodzie, na zagęszczeniu treści, jednolitości. A także na zmysłowości. Wspaniałe płótna, które wystawia w Japonii, są tego najlepszym dowodem. Japończycy wysoko oceniają jego poszukiwania istoty rzeczy. Wystawa odnosi sukces. Żaden krytyk nie zrozumiał lepiej Brudzyńskiego w tym okresie niż Christophe Graizon, autor przedmowy do katalogu wystawy tokijskiej. Pisał: „człowiek z brązu, statyczny i ciężki, człowiek z ciała, zmiażdżony w postawie Chrystusa bezsilnego lub ograniczony do kilku linii, rzutów jaskrawych barw rozdzierających doskonała czerń, jak krzyk w pustce”. Od 1994 roku Tadeusz jest chory, zniszczony życiem jakie prowadzi i brakiem nadziei. Maluje coraz mniej. Tylko jego wielkie rysunki pozostają nadal zachwycające - ciężkie szkice węglem, kredą, bielą, ochrą i sepią. Coraz bardziej tragiczne. W grudniu 1995 roku wraca na kilka miesięcy do Polski, telefonuje do mnie po powrocie, w środę Wielkiego Tygodnia. Czuje się zagubiony, bezdomny. Proponuję mu wyjazd do mojej normandzkiej pracowni: „Pojedziemy do Honfleur, na wybrzeże. Otwarte niebo, morze, tęczowe światła tej krainy mają twoje barwy; będziesz malował małe formaty, wystawimy to wszystko i sprzedamy, jestem pewna. Braque i de Staël też malowali morze”. Tadeusz mówi: „Zgoda, przyjdę na obiad w sobotę, porozmawiamy o naszych planach”. W czwartek spotyka przyjaciela, Piotra Szemiskiego, i rzeczywiście mówi mu, że ma różne plany. Ale następnego dnia o świcie, w Wielki Piątek, umiera na zawał serca u swego kolegi, Gezy Totha, rzeźbiarza. Obraz Tadeusza, który zachowam w sercu, to wielki obraz „Chrystusa bezsilnego”, bolejącego, rozdartego, który stał się jedynym źródłem jego natchnienia.
Madeleine-Pierre Querolle, Paryż, wiosna 1997